Archiwum
Wołąsewicza

www.wolasewicz.com
piotr@wolasewicz.com

Inne publikacje i artykuły związane z naszymi rodzinami ...zobacz





Walery Przyborowski, Dzieje 1863 roku, Tom 3, Kraków 1902

Przedstawiam skrót z publikacji „Dzieje 1863 roku” strony 268- 280, opisujące wydarzenia w Sołowijówce. W formie oryginalnej publikacja jest w bibliotece Uniwersytetu Harvardzkiego. W formie cyfrowej publikację można znaleźć w www.archive.org. Publikacja została zdygitalizowana przez google.com

268 —

Nieustannie dochodziły wieści o wzburzeniu ludu, o gwałtownem ściganiu i łapaniu powstańców przez chłopów; wiedziano, bo rząd tego nie ukrywał i w gazetach ogłaszał, że chłopi, którzy dostawiali powstańców do Kijowa, mówili do dziękującego im Annenkowa: „Rzeknijcie tylko słowo, a Lacha na Ukrainie nie będzie można znaleźć i za 1000 rubli". To też całe miasto było w nerwowym nastroju, a Polacy drżeli z obawy i żalu. Te obawy i ten żal przybrał wreszcie ogromne i usprawiedliwione rozmiary na wieść o strasznych wypadkach we wsi Sołowijówce, wypadkach, które krwawą plamą, jedną z najkrwawszych, pokryło dzieje powstania ukraińskiego. Teraz już cały polski Kijów, cała Ukraina polska

1)Russkij Inwalid z d. 9 maja 1863 r.

269 —

miała się pokryć łzami i żałobą. Najlepsza bowiem, najszlachetniejsza część jej młodzieży, stała się tragiczną ofiarą swej miłości ludu ruskiego i ojczyzny polskiej. Wyszli oni z Kijowa jednocześnie z partyą Olszańskiego, w nocy z dnia 8 na 9 maja, pod wodzą Antoniego Juryewicza, studenta uniwersytetu kijowskiego i przeważnie z samych składała się studentów, należących do partyi t. z. „Żyrondystów”, może dlatego, że jak owi francuzcy konwenoyoniści, żywili najgórniejsze i najidealniejsze zasady i zamiary. Najwybitniejszą i najbardziej wpływową osobistością wśród nich, był przyszły ich wódz Antoni Juryewicz, o charakterze spokojnym, poważnym, pozornie chłodnym, niewątpliwie człowiek rozumny i gorącą, idealną przejęty miłością ku swej rusko-polskiej ojczyźnie. Był on w bezpośrednich stosunkach z Wydziałem Rusi i jednym z naj czynniej szych agitatorów wśród młodzieży polskiej na uniwersytecie kijowskim. Przy temwszystkiem jednak, poświęcając się z zapałem i gorliwością robotom przygotowawczym do powstania, nie wierzył w jego powodzenie, był na to zanadto rozumnym i zanadto dobrze zdawał sobie sprawę z położenia* Będąc w stosunkach z partyą Rusinów na uniwersytecie, tocząc z nimi spory, zgadzał się na wiele ich wywodów. Gdy mu mówiono, że Ukraina jest krajem ruskim, że lud nie wierzy, a co gorsza nienawidzi Polaków i w razie wybuchu przeciw nim się zwróci, że garść powstańców nie zdoła tu pokonać Rosyan, popartych przez chłopstwo, nie przeczył temu wcale. „Wszystko to prawda — mówił — i my o tem wiemy bardzo dobrze; ale rzeczy zaszły zbyt daleko, erekcya (sic) wśród nas tak jest silną, że niepodobna powstrzymać nas od ruchu i nic nie pozostaje, jak tylko możliwie najlepiej pokierować sprawą”. „Być może — dodawał — że zginiemy, że wszystko zakończy się zupełnem fiasko; lecz cokolwiek bądź, powstanie to będzie zawsze jasną kartą w naszej historyi i tradycyi i podtrzyma ducha oporu w przyszłych pokoleniach”. Rzucał się więc w wir ruchu ze świadomością nieochybnej klęski, a jednak nie cofał się, nie Wahał; jedna z tych podniosłych, nieomal idealnych

270 —

postaci bezwględnego poświęcenia dla ojczyzny, których takie mnóstwo wytworzyły nasze dzieje poro zbiorowe. Inni „Żyrondyści" mniej silnym obdarzeni charakterem i rozumem, jak: Przedpełski, Wasilewski, „Wickiem” nazywany, jak wszyscy zresztą, którzy mieli hekatombę z oial swoich położyć na polach Sołowijówki, mieli niemniej zacne dusze i ofiarne serca, byli krwią i solą najlepszej młodzieży polskiej tej doby. Wyjechali oni z Kijowa wśród nocy ciemnej i dżdżystej, z dnia 8 na 9 maja, w liczbie 21 młodzieńców*, na trzech brykach, zaprzężonych każda w czwórkę koni, z domu Zimenki na ul. Kuźniecznej, mając pomiędzy sobą trzech jeźdźców, i skierowali się na trakt Wasilkowski, według jednych w zamiarze przedostania się do oddziałów powstańczych, które, jak wieść niosła, potworzyć się już tam miały; według innych, co jest prawdopodobniejsze ze względu na drogę, którą obrali, chcieli oni przedrzeć się do Białocerkiewszczyzny, gdzie także mówiono o istniejących tam, licznych jakoby, oddziałach polskich. Uzbrojeni byli dostatecznie, po większej części w kosztowną broń, a prócz tego na bryczkach mieli znaczne jej zapasy dla zaopatrzenia w nią tych, którzyby się z nimi złączyli.



*) Jest pewna trudność w oznaczeniu nazwisk wszystkiej tej heroicznej młodzieży. Konfrontując rozmaite relacye, udało nam się spis ich ułożyć, acz co do niektórych są pewne wątpliwości. Oto lista rzeczona : Biesiadowski (Józef), Bobowski (Franciszek), Doroźyński (Józef), Izbiński (Konrad), Juryewicz (Antoni), Kostko, Kościuszko, Krypski, Kurzeński (Wacław), Peretyatkowicz (Adolf), Przedpełski (Godfryd), dwóch braci Przedrzymirskich (jeden z nich Walery), Pyszyński (Wacław), Strzemeczny, Strelczenko, Szamarowicz (Władysław), dwaj bracia Wasilewscy (Aleksy i Wincenty), Wołoncewicz (według innych Wołoszczewicz Lucyan), Wyhowski (Stefan). Są wątpliwości co do Strzemecznego i Strelczenki (był to podobno Rosyanin, z Odessy rodem), których podają źródła rosyjskie, a w polskich ich nie znajdujemy. J. T, w cytowanym kalendarzu Bendlikońskim, wspomina o jakichś dwu podoficerach, którzy razem z Juryewiczem mieli partyi przewodniczyć. Czy czasem onymi podoficerami nie byli Strzemeczny i Strelczenko?

271—

Niedojeżdżając do Wasilkowa, skręcili z drogi, żeby ominąć to miasto i zatrzymali się, by popaść konie, pod wsią Motowidlówką, na polu „Perepetowem”. Tutaj to ostatecznie postanowili nie dążyć i nie szukać oddziałów zbrojnych, o których rozbiciu otrzymali już zapewne wieści, ale od wsi do wsi rozwozić „Złotą hramotę", odczytywać ją ludowi i wzywać do powstania. Zdawali oni sobie dobrze sprawę, że wobec usposobienia ludu, który już we wsiach, przez które przejeżdżali, z podełba na nich spoglądał, było to przedsięwzięcie bardzo ryzykowne, ale oni w swej heroicznej ofiarności gotowi byli życie położyć, by ten lad, jak mówili, na drogę prawdy i drogę zbawienia poprowadzić. W młodzieńczym entuzyazmie wołali, ie krwią swoją jak Chrystus okupią przyszłość tego ludu i w tern ewangelicznem całopaleniu z melancholijnym humorem nazwali się „utrapieńcami". Na tej ciernistej i krwawej, o czem nie wątplili ani na chwilę, drodze, przewodniczyć im miał Juryewicz. Zatrzymawszy się więc na polu „Perepetowem”pod Motowidłówką , rozwinęli sztandar czerwony z orłem białym, w tej zapewne nadziei, że lud się zbiegnie i będą mogli odczytać mu „Złotą hramotę”; ale zamiast tego ujrzeli bandy chłopstwa, po większej części konno, uzbrojone w kosy „na prawiec”, tj. na sztorc ustawione, w pałki, cepy i widły, mające na czele starostę (starszynę) Iwana Szadurę, chłopa „bardzo rozumnego, silnego i roztropnego, jak go oceniają źródła rosyjskie*), który konno i przy pałaszu dowodził całą tą czarniawą, na pół pijaną i dziką. „Żyrodyści” brali Szadurę, z powodu tego uzbrojenia, za żołnierza. Tłum ten jednak zachował się dość spokojnie i. chłodno; wysłuchał czytania „hramoty”, a nawet przyjął jeden jej egzemplarz, choć Szadura nie chciał wchodzić w żadne pertraktacye i wołał: „poddajcie się, bo was powiążemy, jak już wielu takich powiązaliśmy”. Scena ta dawała poznać młodzieży, że ich wyprawa nie ma szans żadnych powodzenia, a gdy tłum pod wpływem ochrypłych

* Wozstanie Polaków w jugo-zapadnoj Rossii w 1853 g.

272 —

krzyków Szadury, począł przybierać groźniejszą postawę, siedli nasi „utrapieńcy” na bryczki i skierowali się na zachód ku Fastówce. Szadura jeszcze jakiś czas jechał za nimi i nieustannie krzyczał, by się poddali, a ponieważ, jakeśmy rzekli, sądzono, że to jest żołnierz, niektórzy chcąc go poczęstować kulą, brali go na cel, ale inni unikając rozlewu krwi, wstrzymali ich od tego. W Fastówce, tłum chłopów okazał się przystępniejszym. Wysłuchano w milczeniu odczytania „hramoty", przyjęto jej egzemplarz, ale powoli i tutaj z pośród zbiegowiska rozlegały się groźby. Już teraz ofiarna ta młodzież najoczywiściej się przekonała, że idealna jej wyprawa stanowczo jest chybioną, że lud wszędzie jest im przeciwny i groźny, że zatem nic nie pozostaje, jak połączyć się z jakim oddziałem powstańczym. W Fastówce sądzili, że natkną się na powstanie białocerkiewskie, ale zdaje się, że tu otrzymali wiadomość o zupełnem jego rozbiciu. Zdecydowano więc przerżnąć się na Wołyń do partyi Różyckiego, o której cuda opowiadano. Peszyński pochodzący z tych okolic i znający dobrze miejscowość, podjął się przewodnictwa. Ruszono więc ku Fastowowi. Drogi popsute roztopami wiosennymi, były ciężkie, błotniste, a policya chcąc powstrzymać pochód powstańców psuła wszędzie groble, zrywała mosty, rozkopywała gościńce. W Fastowie sprawnik zgromadził całą powiatową policyę, której co prawda nie wiele było, ale zawsze stanowiła ona większą siłę od garstki tych straceńców, z których najstarszy nie liczył lat trzydziestu, a najmłodszy zaledwie piętnaście (Przedrzymirski). Z policyą tą sprawnik w popłochu i strachu zabarykadował się w domach i otoczył się tłumem chłopstwa, i wtedy dopiero, gdy „utrapieńcy” nasi przejechali miasteczko, puścił się za nimi niby w pogoń, z zamiarem niedoścignięcia ich nigdy. W Didowszczynie przyczepił się do nich jakiś żołnierz urlopowany, który pędził konno przed nimi i wszędzie po wsiach uprzedzał chłopów, że „miateżniki” idą, i żeby gospodarze chwytali za broń.

273 —

Jak zły duch prześladował oń nieszczęśliwych młodzieńców, tak, że wkońcu nie wytrzymali i zręcznie wymierzonym strzałem zabili pod nim konia, ale nie na wiele się to przydało. Wystarał się on gdzieś o innego konia i ciągle przed nimi pędził, podburzając chłopów i wzywając ich do oporu. Wszędzie też po wsiach, do których zbliżali się, lub przez które przejeżdżali, zrywała się straszliwa wrzawa i zamieszanie, uderzano w dzwony, po polach okolicznych pędzili konno chłopi, tłoczyły się gromady pieszych, uzbrojonych w kosy; trzymały się jednak zdała, tak, że nie można było z nimi mówić i położenie stawało się naprawdę rozpaczliwem. Wjechawszy w las za Didowszczyną ku Turbówce i nie mając map, pomimo że Peszyński podjął się przewodnictwa, ale czy to wskutek znużenia, czy też niedokładnej znajomości tych okolic, dość, że nie wiedział, gdzie się znajdowano i jechano naprzód na chybił trafił. Na dobitkę napotkano na drodze ogromną fosę, przekopaną przez chłopów w poprzek drogi; trzeba było zejść z wozów i zająć się zasypaniem rowu. Miało się już pod wieczór; noc chłodna szybko zapadała i te młode, wrażliwe umysły ogarniała powoli rozpacz i zwątpienie. Drogi czas trzeba było tracić na wyrównanie gościńca, gdy każda chwila stanowiła o życiu. Dokonano jednak zasypania rowu, ale gdy przezeń przejeżdżano, świeża ziemia nie wytrzymała ciężaru i największa bryka złamała się i tak uwięzgła, że jej wydobyć nie można było i przejechać z dwoma pozostałemi okazało się niemożliwem. Zdecydowano się więc umościć rów drugą bryką, i tak z trzecim, najmniejszym wózkiem przedostano się na drugą stronę tego fatalnego rowu, ale już teraz musiano iść pieszo. Noc tymczasem zapadła. „To położenie — opowiadał Peszyński znajomym po powrocie z Syberyi — w jakiem znaleźliśmy się później w Sołowijówce, otoczeni ciżbą chłopstwa, wreszcie sama chwila napaści na nas, nie da się wcale porównać z tem, czegośmy doświadczyli owej nocy. We wszystkich wsiach okolicznych, słychać było straszliwą wrzawę, bicie w dzwony, wszędzie płonęły ogniska, a na ich tle roiły się czarne

274 —

cienie, dobiegały odgłosy płaczu kobiet i groźnych krzyków męskich, i wśród tego piekielnego hałasu, my biedni, słabi, garstka tłocząca się koło ocalałej bryczki, przerażeni, zbolali, jakby skamieniali w tej nocyy ciemnej, w niepewności co czynić, gdzie się obrócić". W takim stanie ducha, niesłychanie znużeni drogą, wrażeniami, grozą widocznego niebezpieczeństwa, nieprzespanemi nocami, zbliżyli się do wsi Sołowijówki. Wieś ta miała w całej okolicy jak najgorszą sławę. Była ona własnością pana Erazma Michałowskiego, marszałka powiatu skwirskiego, człowieka podobno bardzo zacnego, dobrego dla poddanych, mimo to znienawidzonego przez nich. Wieś była wielka, licząca około 2000 głów ludności, której umysły od lat pięciu były nadzwyczaj silnie wzburzone z powodu nieustannych pożarów, niewątpliwie z podpalania powstających. Te to pożary byty powodem nienawiści chłopów ku dziedzicowi Michnewskiemu. Twierdzili oni bowiem, że nie kto inny, tylko on ich pali, że chowa w piwnicy przywiezionego z zagranicy Niemca, który ma od niego tajemne polecenie palenia chat i niszczenia dobytku. Utrzymywali zaś tak dlatego, że pożary rozpoczęły się w jesieni 1858 r., akurataie po powrocie Michałowskiego z zagranicy. Zwykle zapalały się chlewy, puste budynki i o najdziwniejsza, że po żniwach, gdy zboża po stodołach było pełno, ogień nigdy nie wybuchał, Wogóle pożary nie wiele strat przynosiły, wieś bowiem była duża, rozrzucona, chałupy otoczone sadami, więc ogień rozszerzyć się nie mógł, ale ciągła obawa i przerwy w robotach w polu wytworzyły w ludności jakiś stan nerwowego podrażnienia. Zjeżdżała umyślnie w sprawie tych pożarów komisya urzędowa, złożona z oficerów żandarmskich i urzędnika gubernatora jeneralnego, prowadziła śledztwo przez miesiąc, ale niczego dobadać się nie mogła. Nawet w czasie jej pobytu kilkakrotnie ukazywał się ogień; gdy go w jednem miejscu ugaszono, wybuchał w drugiem. Chłopi głośno mówili przed komisyą: „Pan dał podpiskę za granicą, żeby palić, a jemu zapłacą za to legiony, które tu przyjdą. Kto nie

275 —

jeździł za granicę, u tego się nie pali. Pan płaci dworskim za to, żeby podpalali 1” Do takiej to wsi, wzburzonej od dawna do głębi, teraz podnieconej ogólnym popłochem i głuchemi wieściami o „buncie Lachów", zbliżyła się późnym, ciemnym wieczorem garść naszych,śmiertelnie znużonych „utrapieńców” Właśnie w cerkwi odbywało się nabożeństwo „wieczernia", i na niem znajdował się starosta, którego stąd wywołano okrzykiem, że „Polacy idą!" Wybiegł on i dowiedział się, ze owi Polacy posuwają się gościńcem od wsi Turbówki. Uderzono w dzwony na alarm, cała wieś uzbrojona w kosy, widły, cepy, zbiegła się naprzeciw wlokących się nieszczęsnych młodzieńców, którzy wszedłszy do wsi, na widok tłumu zatrzymali się i uszykowali pod płotem 2). Byli tak zmęczeni, że wielu stojąc zasypiało. Wytrzymalsi poczęli zebranym chłopom tłómaczyć powód swego przybycia, że za swoją i ludu wolność wystąpili przeciw rządowi, usiłowali czytać„hramotę", ale słowa te, ani treść „hramoty" w niczem nie wpłynęła na zmianę groźnej postawy rosnącego coraz bardziej tłumu. Tu i ówdzie rozlegały się głosy: „Przedtem nas palili, a teraz przyszli rżnąć". Widocznem było, że ta czarniawa chłopska ma jak najgorsze zamiary, ale dobre uzbrojenie w strzelby i karabiny, wstrzymuje ją od otwartego napadu. Juryewicz domagał się , by starosta wystąpił, ale ten ukrył się w tłumie, bał się zadość uczynić temu żądaniu. Wreszcie wysunęło się kilku starszych latami chłopów i oświadczyło, że oni nie chcą powstańcom nic złego zrobić, ale wypuścić ich ze wsi nie mogą, bo Moskale wymordowaliby za, to

1) List Michałowskiego w «Gołosie» z d. 28 ątycznia 1864 r., oraz ustne podania.
2) Niektórzy pisarze polscy twierdzą, źe powstańcy mieli się skądś dowiedzieć, jakoby we wsi byli Moskale i że postanowili z niemi stoczyć walkę śmiertelną, że dowódca (Juryewicz) chciał w bezpieczne miejsce wysłać przez konnego pozostałe pieniądze, sztandar i nierozdane jeszcze hramoty, ale było już zapóźno Szczegóły te nie znajdują potwierdzenia w innych, znanych nam źródłach,

276 —

wieś całą, żądali więc, by „utrapieńcy" broń stożyli w zarządzie gminnym (wołostaoje prawienie), i tam oczekiwali na przybycie wojska. Nie było się co łudzić ; widocznie chciano ich wydać w ręce nieprzyjaciela, albo wymordować. W takiem położenin, któryś z nieszozęśliwych młodzieńców poradził użyć broni, dać ognia do tłumu, przerżnąć, się lub poledz z bronią w ręku. Ale projekt ten większość odrzuciła: był on przeciwny zasadzie nie występowania przeciw ludowi, zyskania go sobie miłością i ofiarnością. „Nie! — wołał Juryewicz — zginiemy, ale tradycya po nas pozostanie!" Świadczy to najlepiej o tych idealnych przekonaniach, jakie żywiła ta garść najszlachetniejszej młodzieży, o tej poezyi serca, wyśnionej w długiej nocy niewoli i o gotowości poświęcenia dla tych ideałów, młodej krwi swojej i młodego życia. A przytem większość ta sądziła, że w propozycyi chłopskiej niema zdrady, że oddział zapewne skończy swą tragiczną odysseję w rękach nieprzyjaciół, ale bez rozlewu krwi, a przedewazystkiem, jeżeli polegną, to nie z ręki ludu bratniego, ludu tak ukochanego przez nich, który stał teraz przed nimi w zbitej ciżbie, szemrząc jak fale wód wezbranych, dziki, rozogniony, straszny. Zgodzili się więc na żądanie chłopskie i ruszyli pieszo, otoczeni gromadą chłopstwa do domu, w którym się mieścił ów zarząd gminny. Przybywszy tam, złożyli broń, zachowując jedynie rewolwery i weszli do chaty, gdzie mieli czekać na przybycie wojska. Na bryczce siedział chory Bobowski, trzymając między kolanami strzelbę lufą do góry, co widząc starosta, zawołał na niego, by także broń złożył. Chłopi przytem tłumnie tłoczyli się kolo bryczki, zaglądali do niej, dawały się słyszeć krzyki i groźby, i nagle wśród tej wrzawy rozległy się dwa strzały. Kto strzelił, trudno dziś odgadnąć; prawdopodobnie dubeltówka Bobowskiego silnie i niezręcznie z jego rąk wyrywana, zaczepiła się o coś i dała ognia; to pewna, że od strzałów tych nikt nie poniósł najlżejszego nawet szwanku').



') Różne są podania co do tego, kto wystrzelił. Cytowany przez nas „Kalendarz Bendlikoński” twierdzi, że jeden z chłopów, namówiony przez poiicyę, porwał strzelbę, leżącą na wozie i dał ognia. Nie wydaje nam się to prawdopodobnem. Nikt nie mógł z góry przewidzieć, jaki przebieg będą miały wypadki i namawiać chłopa, by za pomocą strzału, zachęcił swoich do rzezi. Poznańskij w swych „Wospominaniach” przytacza pogłoskę, obiegającą wtedy po Sołowijówce i okolicy, że lokaj dziedzica Michałowskiego biegł ku zebranemu przed zarządem gminnym tłumowi ze strzelbą i upadłszy w pośpiechu, spowodował wystrzał. — Drugi strzał miał dać Bobowski, ale czy umyślnie, czy też wypadkiem, Poznańskij nie wie. Jest on zdania, że zapewne któryś z chłopów, wydobywając broń z wozu zaczepił nią i wystrzelił. Komisarz włościański Mogilnicki, który zaraz po rzezi znalazł się w Sołowijówce, w raporcie swoim urzędowym (przytoczonym w paszkwilu profesorów uniwersytetu kijowskiego p. t. „Wozstanie Polaków w jugo-zapadnoj Rossii”), pisze, że „umyślnie czy wypadkiem przy podnoszeniu strzelby (Bobowskiego) wystrzeliła ona”. Bądź co bądź nie ulega wątpliwości, że fatalny ten strzał był przypadkowym.

277 —

Mimo to wywarły one na tłum straszne wrażenie; wszyscy od bryczki odskoczyli; powstańcy, wchodzący do kancelaryi gminnej zatrzymali się, a z pośrodka zbiegowiska rozległ się nagle donośny, dygoczący uniesieniem głos: „bij ich na śmierć!" (byj ich smertelnym bojem), i na to hasło cała czarniawa chłopska rzuciła się na bezbronnych z kosami, widłami, cepami, kijami i siekierami, obaliła ich, stratowała i mordować poczęła bezlitośnie. Peszyński opowiadał później: „Zaledwie usłyszałem ten krzyk, gdy nagle dobiegło moich uszów śmiertelne charczenie idącego obok mnie Przedpełskiego, który padł uderzony czemś i zabity na miejscu. Nie zdołałem jeszcze zwrócić się ku niemu, gdy zaraz straciłem przytomność, uderzony czemś ciężkiem w głowę''. W ciągu kilku minut, wszystka ta heroiczna młodzież leżała poraniona, krwią zlana, straszliwie okaleczona na ziemi. W mordzie tym odznaczały się szczególniej stare kobiety; one obdzierały z zabitych suknie, pierścionki, krzyżyki, zegarki. Jedna z nich leżącemu i dyszącemu jeszcze powstańcowi, wrzeciono wepchnęła gwałtem w ucho i domęczyła kręcąc niem bezlitośnie *). Na miejscu

*) Do śmierci podobno nie mogła się pozbyć widma tego nieszczęsnego męczenika. Chodziła do znachora do wsi Wołodyje po radę, „bo ten Lach nie daje jej pokoju, w dzień chodzi za nią, w nocy

ze snu budzi”. (Relacya p. Mieleszki-Maiiszkiewicza w zbiorach autora). O okrucieństwach, których dopuszczali się chłopi, jest kilka opowieści w Ephemerides polonaises* II, 132, ale podania te są wątpliwe. Mówią one, że Juryewiczowi chłopi zdarli skórę z głowy i zakrywszy mu nią oczy, szydzili z niego, że ciemniejszy jest teraz od nich; że Biesiadowskiemu przeszyli pierś widłami na wskroś. Co do ostatniego rzecz jest możliwa, ale co do Juryewicza stanowczo fałszywa. J. I. Kraszewski pisząc w „Rachunkach” z r. 1869 o jego śmierci zaszłej w Paryżu w r. 1868, byłby o tem wspomniał. Okrucieństwa w rzeczy samej były, jak np. owe wiercenie w uchu wrzecionem. Peszyński opowiadał wspomnianemu przez nas Poznańskiemu, że odzyskał przytomność wskutek strasznego bólu, jaki mu sprawiło usiłowanie któregoś z chłopów zerwania z szyi krzyżyka, zawieszonego na złotym łańcuszku, który pęknąć nie chciał i szarpany mocno, wrzynał się w ciało ofiary.

278 —

padło dwunastu; dziesięciu było ciężko poranionych, z których Józef Doroźyński zmarł potem w szpitalu kijowskim *). Stało się to w nocy z 9 na 10 maja. W pół godziny po tej straszliwej tragedyi, przybył do Sołowijówki oddział kozaków pod wodzą pułkownika



*) Co do cyfry zabitych i ranionych, podania polskie i rosyjskie nie zgadzają się ze sobą. Według „Kalendarza Bendlikońskiego”, zginęli: Biesiadowsk i, Izbiński, Peretyatkowicz, Krypski, Kostka, Bobowski, Przedpełski, Wasilewski Aleksy, Wołoncewicz (piszą go także Wołoszczewicz) i dwóch Przedrzymirskich; ogółem 11. Za tem podaniem poszli wszyscy inni pisarze o Sołowijówce. Źródła rosyjskie, a mianowicie wspomniany przez nas raport urzędowy komisarza Mogilnickiego twierdzi, że zabitych było 12, 7 rannych, a 2, według opowiadania starosty, zdołało zbiedz. W paszkwilu profesorów uniwersytetu kijowskiego, str. 13, jest powiedziane, że zabito 12, a 9 raniono. W sprawozdaniu półurzędowem, pomieszczonem w gazecie „Russkij Inwalid” z r. 1863, jest mowa o 11 poległych, a 9 ranionych. Poznansakij w swych „Wospominaniach” mówi o 12 zabitych, a 9 ranionych. Zdaje się więc, że w rzeczy samej 12 poległo, ale kto był tym dwunastym, o którym źródła polskie nie wiedzą, trudno dziś odgadnąć, zwłaszcza, że te źródła nie umieją się wylegitymować z losu wszystkich młodzieńców, którzy wzięli udział w tej fatalnej wyprawie. Wymieniwszy bowiem 11 zabitych, mówią o 8 rannych, których los jest znany, a mianowicie: o zmarłym w szpitalu Doroźyńskim, o wysłanym na Syberyę: Wasilewskim («Wicek»), Peszyńskim, Wyhowskim, Kuneńskim, Kościuszce, o zbiegłych z więzienia Szaraniewiczu i Juryewiczu. Gdzież się więc dwóch jeszcze podziało, a mianowicie: Strelczenkoi Strzemeczny ? Czy więc jeden z nich nie był tym dwunastym zabitym, według podań rosyjskich ? A może też w rzeczy samej było tylko 7 lub 8 rannych, a dwóch, jak zapewniał starosta w Sołowijówce zbiegło i tymi zbiegłymi byli Strzemeczny i Strelczenko?

279 —

Isajewa, a widowisko, jakie przedstawiło się przybyłym, wstrząsnęło nerwami nawet tego dzikiego żołdactwa. Na ziemi, w kałużach krwi, walało się dwanaście trupów, okropnie pokaleczonych; większość miała głowy porąbane kilku uderzeniami toporów czy kos; wszystkie ciała były obdarte do naga. Isajew zabrał ranionych, kazał pokłaść ich na wozy i zaraz zawieść do Brusiłowa, a następnie do Żytomierzami Kijowa. Spieszył się z tem, bo wzburzenie wśród chłopów w Sołowijówce było wielkie, a przy tem zewsząd, ze wsi okolicznych zbiegały się tłumy i życie ranionych było w niebezpieczeństwie. Poległych, którym nawet trumien nie mógł kazać zrobić Michałowski, właściciel Sołowijówki, pochowano dopiero w dwa dni potem, d. 12 maja, dzięki staraniom komisarza włościańskiego Mogilnickiego, który przybył osobiście do Sołowijówki, kazał pogrzebać zabitych w jednym wspólnym dole i usypać nad nimi mogiłę 1



1) Opowiada on o tem w cytowanym parokrotnie raporcie co następuje: „Udałem się do Sołowijówki bez towarzystwa policyi, dnia dzisiejszego (t. j. d. 12 maja) o godz. 9 rano i znalazłem ludność nadzwyczajnie wzburzoną, ale przy tem posłuszną i wykonywującą moje rozkazy bez najmniejszych oznak nieuszanowania dla mego stanowiska komisarza włościańskiego (miro wyj pośrednik); w mojej obecności, oraz starosty i przykomenderowanego komisarza policyjnego, pogrzebano w ziemi ciała zabitych; temu obrządkowi chrześcijańskiemu i skromnemu nikt nie przeszkadzał i wydałem rozkaz, ażeby przez kilka dni straż pilnowała mogiły. Będąc jeszcze w gminie, wobec zebranej gromady, poleciłem staroście, aby strzegł porządku, chłopom, ażeby słuchali rozkazów starosty, nie robili plotek i nie zbierali się bez potrzeby na ulicach. Przy całem pozornem posłuszeństwie chłopów, zauważyłem w ich oczach i twarzach okrutną gotowość do wszelkiego rodzaju gwałtów, a powstrzymać ich od tego może tylko siła wojskowa”. Tego raportu i tej mogiły, usypanej nad ciałami poległych, darować nie mogli Mogilnickiemu profesorowie uniwersytetu kijowskiego w „Wozstanie Polaków w jugo-zapadnoj Rossii”

280 —

Katastrofa sołowijowska, acz drobna rozmiarami, boć były w powstaniu rzezie, w których po parę set ciał polskich zalegało pola potyczek, jednakże wskutek wyjątkowego swego charakteru wywarła, rzec można, olbrzymie wrażenie na Ukrainę, Polskę i Europę całą, i nabyła niezwykłego rozgłosu. Była ona bowiem zbyt krwawym i wymownym dowodem, że na Rusi powstanie niema podścieliska żadnego, że lud jest mu przeciwny, że zatem ruch polski jest wytworem sztucznym i bez przyszłości. Że w tej nienawiści chłopa ukraińskiego do „pohanawo Lacha”, dużą rolę odgrywały stare rachunki ludowe ze szlachtą polską, za które teraz wnuczęta tej szlachty ciężko pokutować musiały, to nie ulega wątpliwości, ale niemniej, źe do krwawego wybuchu tej nienawiści przyczyniła się bardzo wiele, bodaj czy nie najwięcej, niegodna miejscowa administracya rosyjska, to dla każdego wtedy i dziś jest rzeczą oczywistą. Gdyby nie jej podszepty, namowy, podburzania, chłop ukraiński byłby zapewne krzywo patrzał na powstanie, nie brałby w niem nigdzie udziału, ale z pewnością nie byłby się porwał do topora i kłonicy, by niecnie mordować tych*, którzy wykarmieni ideałami demokratycznej literatury emigracyjnej, szli doń ze słowami miłości i wolności. Za to historya nie przedstawia nam drugiego podobnego przykładu ofiarnej ekspijacyi za grzechy ojców, jakiej dowody dała garść młodzieży ukraińskiej, która złożyła hekatombę z ciał swoich za ideę niewątpliwie podniosłą, choć marzycielską. Wypadki w Sołowijówce oblewają ruch polski na Ukrainie tak pięknem, tak jasnem światłem, że pod jego blaskiem giną wszystkie cienie, wszystkie błędy i marności powstania styczniowego godzą najbardziej pesymistycznie usposobiony umysł z ludzkością.”



Strona tytułowa publikacji



Strona główna